Czas epidemii okazuje się być też czasem owocnym tam gdzie nigdy byśmy się nie spodziewali.
Kilka dni temu znalazłyśmy w skrzynce na listy karteczkę z sąsiedzkim zaproszeniem na mały capstrzyk, u zbiegu naszej ulicy, z okazji Anzac Day.
O dziwo dziś rano, kilka minut przed 9.00, z okolicznych domów zaczęli powoli wychodzić mieszkańcy i nie do końca zachowując "social distancing", zmierzać na miejsce spotkania. Większość stanowili ludzie młodzi z małymi dziećmi, ale po chwili dołączył do nas także staruszek w wojskowej czapce.
Okazało się, że między nami mieszka weteran 3 wojen. Lance walczył na Malajach w czasie WWII, potem w wojnie koreańskiej, by jeszcze raz zostać wysłany na front do Wietnamu. I tak, dzięki wirusowi, po raz pierwszy spotkaliśmy się sąsiedzko, poznaliśmy Lanca, uczciliśmy nieznanych nam bohaterów minutą ciszy, mała dziewczynka położyła na środku ulicy zrobiony przez siebie uroczy, papierowy wieniec, były nawet dla każdego, domowej roboty, Anzac biscuits, które rewelacyjnie potem smakowały przy porannej kawie.
Ciekawe, że dopiero czas epidemii ze swymi zwariowany restrykcjami, pozwolił nam się poznać. Oby to nie było ostatnie takie spotkanie.