Niech Moc Będzie z Tobą

Wyruszyli na Alderaan i choć nigdy tam nie dotarli, to ta podróż zmieniła zupełnie ich życie...
Zapraszam na moją podróż na Alderaan. Ona także wiedzie przez różne dziwne miejsca we wszechświecie. Wiedzie przez piękne choć czasem dziwne i trudne przyjaźnie, a przede wszystkim uczy odkrywać Prawdziwą Moc w człowieku i świecie. I ciągle doświadcza jak nie ulec ciemnej stronie mocy tego świata.

środa, 26 stycznia 2011

The King's Speech - film terapeutyczny

Wybaczcie na wstępie, ale jakoś polski tytuł " Jak zostać królem" do mnie nie przemawia, więc będę używać oryginału "The King's Speech". A tak w ogóle, czy musimy na siłę szukać polskich tytułów dla wszystkich filmów? 
Ale już wracam do tematu. 
"The King's Speech" to film nietypowy - bez 3D, efektów komputerowych, wartkiej akcji i przede wszystkim obowiązkowej dziś poprawności politycznej. Film pokazuje nam człowieka takim jakim jest, czyli z jego słabościami, ułomnościami, któremu jakby wbrew jego naturze życie stawia poprzeczkę bardzo wysoko. Pokazuje kochającego męża i ojca, człowieka delikatnego, wrażliwego i cierpiącego, a jednocześnie ogromnie odpowiedzialnego i lojalnego, prawdziwego patriotę. Widzimy jak ci najbliżsi potrafią niszczyć, poniżać, gardzić (niania, brat, ojciec) i jak człowiek podnosi człowieka (żona, logopeda - świetnie zagrane role!). Film pokazuje, że nie wszystko w naszym życiu można pokonać, ale trzeba z tym żyć i można mimo to przenosić góry i być królem. 
"The King's Speech" to film obowiązkowy nie tylko dla tych z wadami wymowy, ale dla każdego z nas, bo chyba w każdym z nas gdzieś tkwi taki król Jerzy VI, tylko nie każdy potrafi z tym żyć. Gorąco wszyskim polecam!

Ps. Tak na marginesie, to już kiedyś pewien ułomny człowiek powiedział: "wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia". Amen

wtorek, 18 stycznia 2011

Moja mała teologia sportu

Z lekkim opóźnieniem wracamy do niedzieli.
Otóż wczoraj rozpoczął się oficjalnie Australia Open, ale gwiazdy tenisa zaprosiły swoich fanów już w niedzielę na pokazówkę, z której dochody przekazano powodzianom w Queensland, i ...
 ... ja tam byłam!!!
No prawie :-)
Niestety, gdy w piątek znalazłam informację o tej imprezie, biletów na Rod Laver Arena już nie było (jedyne $20!), ale były jeszcze za $10 wejściówki przed telebim - i tego postanowiłam nie przepuścić! Opłacało się!!!
   Najwięksi dzisiejszego tenisa pokazali jak można się bawić tą grą, zapewnili nam wspaniałe show, na którym śmialiśmy się do łez, klaskaliśmy dziękując za zagrywki, ale przede wszystkim pokazali nam, że są tak naprawdę wszyscy wielkimi przyjaciółmi, którzy świetnie się znają i jeszcze lepiej czują się we własnym gronie. Byłam zauroczona gdy Federer wspólnie z Nadalem grali debla przeciw Clijsters i Stosur (i jeszcze panie okazały się lepsze!), a po zakończonej imprezie spacerując po kortach, gdzie trenowali zawodnicy, znalazłam Agnieszkę Radwańską grającą sparing z Giselą Dulko!!!
   I w takim to lekkim uniesieniu przyszło mi wracać do domu, a że droga daleka to i znalazł się czas na małą refleksję - przecież dzisiejsi przyjaciele, sparing partnerzy już jutro staną na przeciw siebie i  zrobią wszystko żeby wygrać! I będą nerwy, radość i łzy, a potem może znów wspólne rozmowy o popełnianych błędach, zagrywkach, i wspólne piwko w hotelu.
   Jak zbudowany jest człowiek, że tak bardzo potrzebuje rywalizacji, i potrzebuje wygrywać, być lepszym, być mistrzem. I to nie tylko w sporcie, ale w codziennym życiu:
- jesteśmy kumplami w pracy, ale fajnie jak mnie doceni szef, a trochę boli jak jego,
- stoimy godzinami na działkach i dzielimy się radami , ale niech tylko sąsiadowi super obrodzi marchewka, a moją pogryzą robaki,
-  nawet my "ludzie Kościoła", często cisi i pokorni, a jednak cierpimy gdy tamtą siostrę, czy księdza parafianie chwalą bardziej - słaba, upadła ludzka natura???
   Chyba dlatego tak lubię sport, bo tam zawsze po meczu podają sobie dłonie i nie jest gest sztuczny, może czasem odruchowy, ale w tym codziennym życiu czasem tak nam brakuje tego odruchu. 
   A szkoda!



czwartek, 13 stycznia 2011

No to się nam „powodzi”...

...zresztą jak co roku!!!
Tak, tak! Jest to już moje 6 lato w Australii i jak pamiętam w tym czasie zawsze była w Queensland powódź, i zawsze była to największa powódź od … Udało mi się nawet już przyzwyczaić do tego moich rodziców w Polsce, że nie warto się martwić o córkę w Victorii jak zalewa Queensland.
Jaka jest zatem różnica w tym roku?
Otóż zwykle były to zalane olbrzymie tereny, ale tereny słabo zaludnione, w tym roku trafiło na Brisbane i okolice, czyli tą najludniejszą i najbardziej rozwiniętą część stanu. Taki obrót rzeczy był też najwygodniejszy dla mediów, które nie ruszając się z miejsca mogły pokazywać przerażające zdjęcia zalewającej wszystko brunatnej mazi. Cóż, w ubiegłych latach, w daleki outback nie zawsze chciało się jechać reporterom, więc najczęściej serwowano nam bezpłciowe zdjęcia z helikoptera okraszone dodanym w studio komentarzem. W tym roku powódź stała się wydarzeniem medialnym, tylko pewnie jak każde takie wydarzenie szybko zejdzie z pierwszych stron. Zapomną szybko o tym też sami Ausee, bo przecież mamy środek wakacji, gorący sezon na grilla, czyli tu BBQ lub barbie(!), a i tak przecież wszystko „easy going”!!!
Oczywiście cała ta rzecz nie umniejsza osobistych tragedii, ale osobiste tragedie są osobiste, a nie medialne.

Z ciekawostek:
Cały obszar stanu Queensland odpowiada obszarowi Polski, Niemiec, Francji i Hiszpanii (oczywiście licząc razem), na tym terenie mieszka mniej ludzi niż liczy aglomeracja Berlina!
Queenslanczycy od zawsze budowali domy na palach tzw: queenslandery co skutecznie chroniło ich mieszkańców nie tylko przed wilgotnym ciepłem, ale również przed zalaniem. Niestety mądrość przodków zaczęła ustępować amerykańskiej modzie na niziutkie „drapacze ziemi”. I kiedy mieszkańcy queenslanderów 
siedzieli w fotelach z piwkiem w ręku, czekając aż skończy padać, nowobogaccy siedzieli na dachach czekając na helikopter.
typowy queenslander

sobota, 1 stycznia 2011